wegedzieciak.pl wegedzieciak.pl
forum rodzin wegańskich i wegetariańskich

FAQFAQ  SzukajSzukaj  UżytkownicyUżytkownicy  GrupyGrupy
RejestracjaRejestracja  ZalogujZaloguj

Poprzedni temat «» Następny temat
Przebieg porodu
Autor Wiadomość
Sowa 

Pomogła: 2 razy
Dołączyła: 06 Mar 2014
Posty: 606
Skąd: Kraków
Wysłany: 2014-11-24, 20:14   

panikanko, pięknie urodziłaś, naprawdę pięknie... :-> Oj, to zmęczenie i przysypianie rozumiem... chociaż u mnie tylko jedna nieprzespana noc i poród rano, a jak sobie wyobrażę, że to jeszcze 24 godziny wcześniej + kolejne 7 w dzień, to mi się to w głowie nie mieści, musiałaś być mega zmęczona, a dałaś radę! Super, że trafiłaś na dobrą położną, aż zazdroszczę. No i brawa dla męża za wspieranie, fajne podejście i dociekliwość :mryellow: (Mój też oczywiście musiał wszystko widzieć i wcale nie żałuje :P ).
_________________
<img src="hxxp://global.thebump.com/tickers/tt1aeebe.aspx" alt=" Baby Birthday Ticker Ticker" border="0" />
 
 
 
zlotooka 


Pomogła: 6 razy
Dołączyła: 18 Kwi 2013
Posty: 1849
Skąd: Łódź
Wysłany: 2014-11-24, 21:22   

panikanka, jak czytałam Twój opis, to mi się mój poród przypomniał... Dużo podobieństw. Chociaż między partymi też bym nie dała rady zasnąć ;-)
Niesamowite, przeistoczyć się w tą dziką samicę, nie?

Może wrzucę kiedyś mój opis, tworzę go od miesiąca :oops: Będzie jeszcze dłuższy niż panikanki :shock:
_________________
hxxp://www.suwaczki.com/]

hxxp://kie-lbie-we-lbie.blogspot.com/
hxxp://wegeblw.pl/
 
 
LucySky 
Monika Z.

Pomogła: 3 razy
Dołączyła: 20 Cze 2007
Posty: 126
Skąd: Kraków nh
Wysłany: 2014-11-24, 21:36   

panikanka, ale się pięknie czytało Twój opis :-)
 
 
 
zlotooka 


Pomogła: 6 razy
Dołączyła: 18 Kwi 2013
Posty: 1849
Skąd: Łódź
Wysłany: 2014-11-24, 22:47   

panikanka, zdopingowałaś mnie do dokończenia opisu, który rodziłam przez ponad miesiąc :-)

A więc zapraszam na emocjonującą opowieść z zaskakującym (niestety) finałem.

Na poniedziałek, 30 czerwca, miałam wyznaczony termin porodu. Nic jednak nie wskazywało na to, że stanie się to tego dnia, mimo wdrażanego od kilku dni "planu wywołującego" (chodzenie po schodach, masaż brodawek itp). Pojechałam do szpitala na KTG i badanie szyjki. Okazało się, że szyjka nieskrócona, rozwarcie na 1cm. Pan doktor orzekł, że urodzę pewnie w przeciągu tygodnia. Miałam się zgłosić na kolejne KTG w środę, dostałam zwolnienie na następne 2 tygodnie.
Cóż, zrezygnowana pojechałam do domu, chociaż urodzić chciałam już bardzo. Kolejny dzień minął, położyłam się spać... Około 1:30 obudził mnie jakiś ból w okolicach krzyża. Nie pierwszy raz się tak działo, więc nie podekscytowałam się jakoś szczególnie. Przewracałam się z boku na bok, próbując zasnąć. Przysypiałam, drzemałam, aż w końcu jakoś po 5 zwlokłam się z łóżka i wpakowałam do wanny. Kąpiel nieco złagodziła skurcze. Ja nadal mało zestresowana, chociaż czułam, że to już to. Mąż lekko przerażony spytał, czy ma jechać do pracy. No ale spodziewałam się, że to trochę potrwa, poza tym nie miałam pewności, czy wszystko nie minie, więc wybył.

Na ten dzień zaplanowałam nieco atrakcji - zakupy na bazarku (15 minut pieszo), kiszenie ogórków, risotto z kurkami... Ogórki zakisiłam, z risotta w pewnym momencie zrezygnowałam, bo mój organizm zaczął się oczyszczać, więc stwierdziłam, że nie będę mu utrudniać. Na bazarek się jakoś dowlokłam, kilka razy przysiadając na osiedlowych ławeczkach w czasie skurczy. Przekraczając próg domu z zakupami poczułam, że coś ze mnie wycieka... Chwyciłam więc za telefon, żeby skontaktować się z "moją" położną, niepewna, czy już panikować, czy zachować spokój. Ustaliłyśmy, że to pewnie nie wody, bo coś mało, że mam odpoczywać, spać i zbierać siły. Tak też starałam się zrobić. Z mężem byłam na gorącej linii, z położną też, starałam się notować czas skurczy i przerwy między nimi. Były cały czas nieregularne, chociaż coraz częstsze.

Jakoś koło 15 poprosiłam męża, żeby postarał się być w domu nieco wcześniej niż zwykle, bo to raczej na pewno już. Bidak się zestresował i chciał natychmiast wracać taxi, ale uspokoiłam go, że może być za 2 godziny :-) Ja starałam się relaksować, choć było to coraz trudniejsze, bo skurcze przybierały na częstotliwości i sile. O ja naiwna, zdawało mi się, że już mnie BOLI, na szczęście nie byłam w stanie sobie wyobrazić, jak będzie boleć później :-) Mąż wrócił rzeczywiście koło 17. Zaczął się nerwowo krzątać, żeby się szybko wybrać do szpitala, ale ja potrzebowałam go blisko, więc w końcu porzucił krzątaninę, położył się ze mną w sypialni (tzn ja się miotałam, starając się znaleźć wygodną pozycję), włączył mi wyciszającą muzykę ("Vespertine" Bjork) i masował mnie, żeby mi ulżyć. Muszę przyznać, że to były najprzyjemniejsze momenty porodu, miałam nadzieję, że i później będzie tak miło (o ja naiwna po raz wtóry). Około 18 wstając z łózka poczułam, że tym razem to już chlusta ze mnie na dobre (cały dzień coś tam ciekło pomału). Kolejny telefon do położnej, i tym razem poradziła pojechać do szpitala, żeby upewnić się, że to wody i wszystko OK. Ja chciałam do szpitala zawitać jak najpóźniej, żeby jak najkrócej tam być, ale z drugiej strony liczyłam na to, że jakieś rozwarcie postępuje, i że parę godzin dzieli mnie od ujrzenia Zosieńki (no w sumie tak było, o ile 10 to nadal parę). Zebraliśmy się więc nieśpiesznie, wielka podpacha poporodowa w majty, podkład na siedzenie w aucie i w drogę. Pamiętam, że po drodze miałam jakieś 2 skurcze, spokojnie wytrzymałam je, zamykając oczy i oddychając. Nadal nie miałam wizji, co mnie czeka dalej :-)

W szpitalu było sporo czekania... Najpierw na badanie - na dyżurze była koleżanka naszej umówionej położnej, ta miała dojechać, jak cała akcja się już rozkręci. Czekaliśmy w korytarzu na kanapie, jacyś ludzie się tam kręcili, mnie bolało coraz bardziej, nie mogłam usiedzieć, na każdym skurczu wstawałam i się pochylałam do przodu, potem się pokładałam na tej kanapie, w pewnym momencie zrobiło mi się niedobrze, na dodatek płynęło ze mnie cały czas... W końcu zostałam zbadana. Tak, to wody płyną, pierwszy pęcherz pęknięty, drugi się trzyma. Niestety rozwarcie "na opuszek", a szyjka niezgładzona. Ta wiadomość niemalże doprowadziła mnie do łez - 18 godzin skurczy i rozwarcie na 2cm??? To ile jeszcze godzin przede mną? Zostałam jednak przyjęta, ze względu na sączące się wody. Więc znów czekanie - tym razem na salę.

Szpital malutki, nie wiadomo na jaką salę się trafi, my mieliśmy szczęście i zostaliśmy ulokowani w sali z łazienką, super-łóżkiem i drabinką zwisającą z sufitu. Piłka i worek sako też rzecz jasna na wyposażeniu. Wszystko się przydało :-)
Przy przyjęciu oczywiście miliard papierzysk do wypełnienia. Ja już średnio przytomna i z tymi skurczami musiałam odpowiadać na setki pytań, podpisywać coś itd. Marzyłam tylko o tym, żeby się położyć i odpocząć. Oczywiście gdy już dotarłam na moją super salę, nie byłam w stanie leżeć na moim super łóżku, więc nadal się wierciłam, szukając sobie miejsca i dogodnej pozycji. Jako że na sali był telewizor, a my w tym czasie przeistoczyliśmy się w fanów futbolu (Mundial), próbowaliśmy oglądać mecz, który rozgrywano tego wieczora. O ja naiwna po raz trzeci. Po 5 minutach zaordynowałam wyłączenie TV, bo miałam ochotę go rozwalić gołymi rękami.

I tak zaczęłam sobie rodzić. Od tej chwili wspomnienia mi się trochę zlewają, godziny przenikały jedna z drugą, a dla mnie czas odmierzany był skurczami. Z moją położną byłam ciągle w kontakcie telefonicznym (choć w pewnym momencie za komunikację zaczął odpowiadać mąż, bo ja już się do tego nie nadawałam), zaproponowała mi na wstępie oksytocynę i znieczulenie, żeby przyspieszyć proces, skoro od tylu godzin się męczę. Odmówiłam, twierdząc, że daję radę i jeszcze trochę dam. Miała przyjechać, gdy tylko koleżanka da jej sygnał, że rozwarcie jest już jakieś sensowne.
Bolało coraz bardziej. Przedziwne było to, jak powoli przestawiałam się na tryb "rodzę"; moja cała koncentracja i całe moje ja skupiło się wyłącznie na tym procesie. Świat dookoła przestał jakby istnieć, były tylko moje skurcze i przerwy między nimi. W czasie każdego skurczu marzyłam o tym, żeby się już skończył, w czasie przerw, żeby trwały jak najdłużej... Przez cały czas marzyłam też o tym, żeby się położyć i odpocząć, jednak leżenie nie przynosiło ulgi. Chodziłam więc, stałam, klęczałam, schylałam się, siedziałam na piłce. W czasie skurczy mąż ściskał mnie za biodra, co bardzo pomagało, w czasie przerw przysypiałam, odpływałam. W chwilach, kiedy mogłam skupić myśli, zastanawiałam się, jak postępuje moje rozwarcie. Co jakiś czas pojawiała się położna, podłączała KTG, badała rozwarcie, które powoli, ale jednak postępowało. Na początku chciała, żebym leżała podczas tych zabiegów, szybko jednak się zbuntowałam, bo leżenie znosiłam coraz gorzej.
Sporo też krzyczałam, za co zostałam zestrofowana - "mniej krzyczeć, więcej oddychać". Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić, kiedy co parę minut miałam wrażenie, że ktoś mi przebija biodra stalowymi kolcami... Dyżurna położna wymyśliła, że może gorący prysznic przyniesie mi ulgę, ja oczywiście sama bym na to nie wpadła w moim stanie zamroczenia, ale pomysł okazał się wspaniały. Ach, jak miło było pod tym prysznicem, lałam sobie gorącą wodę na krzyż i brzuch, i tańczyłam, starając się nie krzyczeć.

Kiedy już znudziła mi się woda, wróciłam na piłkę i do mojego stanu od skurczu do skurczu.
W końcu zawyrokowano - są 4cm, nasza położna może przyjeżdżać. Czas oczekiwania na nią strasznie się dłużył, a skurczy było coraz więcej, przerw coraz mniej. Byłam już zmęczona, i nie wierzyłam, że może boleć jeszcze bardziej... (o ja naiwna po raz czwarty). Mąż też padał, a co chwila wołałam go do siebie do ściskania bioder, podawania wody, wycierania potu, otwierania lub zamykania okien (było mi na zmianę zimno i gorąco). Bidaczek nie miał kiedy się napić i zjeść, pamiętam, jak musiał porzucić nadgryzionego banana, na mój okrzyk "ściskać!!!"

W końcu dojechała do nas położna. Było chyba koło północy. Na sali zrobiło się od razu jakoś spokojniej - pomogła mężowi ogarnąć wszystkie rzeczy, poukładać wygodnie, wyregulowała łóżko, żebym się mogła wygodnie na nim opierać. Znowu spytała o oksytocynę, ja znowu odmówiłam. Rozwarcie postępowało nadal powoli, więc kolejne, co zaproponowała, to przebicie pęcherza. Po każdej jej propozycji musiałam najpierw wysilać mózgownicę, żeby jej słowa w ogóle do mnie dotarły, potem całe ciało, żeby wydobyć z siebie odpowiedź, a potem potrzebowałam sporo czasu, żeby podjąć jakąś decyzję. W końcu, po wielu skurczach, zgodziłam się na przebicie drugiego pęcherza. Zrobiła to tak, żeby dla mnie było jak najwygodniej - ja siedziałam na kibelku, ona machnęła tym swoim szydełkiem i plum! kolejna porcja wód poleciała. Moje myśli (bardzo nieliczne) nadal fiksowały się na rozwarciu. Poza tym skupiałam się tylko na moim ciele, skurcze, skurcze, coraz częściej, coraz mocniej, przetrwać je, oddychać, zaraz minie, poczuję ulgę... Nadal chciałam krzyczeć, położna instruowała mnie, jak oddychać, a ja, joginka z wieloletnim stażem, nie byłam w stanie trzymać się tych instrukcji. Cóż, zdecydowanie nie panowałam nad swoim ciałem. Chyba jakoś wtedy zaczęłam po cichu marudzić, że już nie mogę, nie dam rady, mam dość. Płynęły skurcze, wraz z nimi godziny, ja co jakiś czas pytałam o rozwarcie, ona co jakiś czas o oksytocynę... W końcu, chyba jakoś po 3, wiedząc, że do 10cm jeszcze hen, hen, zgodziłam się na podłączenie oksytocyny. Szczerze mówiąc, byłam już tak wykończona, że było mi wszystko jedno. Położna tłumaczyła, że mam skurcze krzyżowe, które zawsze najdłużej muszą pracować na rozwarcie. Rzeczywiście, krzyż napierdzielał mnie równo, a najbardziej biodra. Po mojej decyzji mąż odetchnął z ulga - był podobno tak wykończony, że w myślach sobie powtarzał "kobieto, weź wreszcie tą oksytocynę!" Ale ani razu na mnie nie naciskał, i za to mu chwała.
I zaczęła się szybka akcja - kroplówka, zakładanie wenflonu, ze 3 razy wbijała się w moją żyłę, bo nie mogła trafić, mi nadal było wszystko jedno, marzyłam tylko o tym, żeby było już po wszystkim, żeby ktoś zdjął ze mnie ten ból. Nie wiem, ile czasu minęło, odkąd oxy zaczęła płynąć, dla mnie to było jakieś 10 minut (ale cały czas byłam jak w transie), do momentu kiedy poczułam, że dzieje się ze mną coś bardzo, bardzo złego, jakaś siła mnie zupełnie obezwładnia, już zupełnie nie wiem, co mam robić. Zaczęłam krzyczeć "co to? co się ze mną dzieje?", byłam na serio przerażona. Na co położna z uśmiechem - "nic się nie dzieje, mamy 10cm rozwarcia i będziemy przeć". Nie wiem, czy to ta okscytocyna sprawiła, że 10cm pojawiło się tak szybko, czy bez niej też by nastąpiło w tym samym momencie... Ale pamiętam, jaka byłam w tamtej chwili szczęśliwa. Nareszcie! Dotrwałam! No to teraz już z górki. W pamięci miałam, że parcie to ma być już pikuś w porównaniu ze skurczami (o ja naiwna po raz piąty).

Położna przearanżowała salę - na podłodze, pod tą zwisającą drabinką, przygotowała podkład, przestawiła łóżko. Obezwładniająca mnie siła cały czas mnie obezwładniała, ale już za chwilę wiedziałam, co z nią zrobić. Próbowałyśmy różnych pozycji - leżąc na plecach (koszmar), leżąc na boku (lepiej, ale nie miałam siły) i kucając (najlepiej). Zdecydowałyśmy się więc na kucanie. Za moimi plecami stał mąż, trzymając mnie pod pachy w czasie skurczy, położna była przy mnie, smarowała mnie ciągle jakimiś olejkami, żeby ochronić krocze i mówiła "mocniej! mocniej!", a ja parłam z całych sił, ale ciągle było za słabo... Na koniec skurczu wydawałam krótkie polecenie "do góry", mąż mnie dźwigał i uwieszałam się na drabince, próbując odpocząć. Ból rzeczywiście zelżał, ale samo parcie okazało się mega trudne. Zdawało mi się, że to trwa wieki... Ciągle słyszałam, że muszę mocniej, chociaż napinałam się z całych sił. Położna pocieszała mnie, że każda kobieta uczy się prawidłowo przeć dopiero pod koniec, kiedy ona akurat każe nie przeć :) Było to jednak dla mnie marne pocieszenie, bo nadal marzyłam, żeby to się już skończyło. Było mi bardzo gorąco i strasznie chciało mi się pić, ale nie miałam czasem nawet siły, żeby powiedzieć "wody". W ogóle miałam już dość i marzyłam, żeby to się wreszcie skończyło. Co chwila pytałam tylko ile jeszcze, i słyszałam, że jeszcze trochę, jeszcze trochę...
Na zewnątrz zaczynało się przejaśniać. Ja cały czas próbowałam dobrze przeć i dobrze oddychać, strasznie trudne było to wszystko... Aż w końcu usłyszałam coś, co mi dodało otuchy - "miałaś zgagę w ciąży? Bo Zosia ma piękną bujną czuprynę!" Ach, jaka byłam wtedy szczęśliwa! Widać główkę, czyli już niedługo... Jakoś nabrałam sił do dalszego parcia. Położna ostrzegła, że przyjdzie moment, kiedy nie wolno mi będzie przeć, że jak główka będzie przechodzić, to będzie mnie piec, i że na końcówkę muszę przejść na fotel (żeby mogła pobrać krew pępowinową). Na wszystko się zgadzałam oczywiście, i powtarzałam sobie w myślach, że już niedługo... Naprawdę nie miałam już sił, mój mąż bidulek też padał... A tu musiał dźwigać mnie co chwila w górę i w dół i pot ocierać.

No i nadszedł ten moment, kiedy poczułam, jak coś mnie straszliwie rozpiera w kroku i piecze. Położna zachęciła mnie, żebym dotknęła główki, to dopiero była radość! "To jest nasz dzidziuś", wzruszona powiedziałam do męża, byłam na jakimś takim haju. Potem już wszystko działo się szybko: myk na fotel, przeć-nie przeć-przeć, przeszła główka, ulga, za chwilę ramionka, i nagle! Pyk, i jest, fioletowa, oślizła, umazana całkowicie w kupie moja mała Zosieńka z czarną czupryną! A ja, ze łzami w oczach, zaczęłam rozpinać koszulę, marząc tylko o tym, jak znajdzie się na mojej piersi, to dla tej chwili przeszłam te wszystkie trudy i ból. Mąż, równie rozemocjonowany, przeciął pępowinę (ponoć bardzo krótką, ledwo utoczyli tą porcję krwi pępowinowej), i nareszcie! Malutka znalazła się na moim brzuchu.

..Na chwilę, króciutką chwilkę, może pół minuty? Nie wiem sama. Nawet nie było nam dane spojrzeć sobie w oczy... Usłyszałam tylko, jak położna mówi, że mała jakoś źle oddycha, że nie krzyczy, zaraz przybiegła neonatolog, zaczęły w lekkiej panice rozmawiać, że co się stało, przecież KTG cały czas dobre, położna była naprawdę zaskoczona... Próbowały ją zachęcić do lepszego oddechu, ale nic z tego, więc szybko zabrali mi ją, żeby odessać i ewentualnie dotlenić... Ja na tym fotelu, ze zwisającą pępowiną, umazana kupą, z gołymi cyckami, dziecko gdzieś, mąż przerażony pyta, co się dzieje, położna uspokaja, że to chwilowe, pewnie się napiła wód i muszą odessać... W przebłysku przytomności wysłałam męża za Zosią. Jak się potem okazało, przeżywał tam jeszcze gorsze stresy, niż ja ("czy wszystko z nią w porządku?" / "Nie, proszę pana, nie jest w porządku!") A ja czułam się idiotycznie leżąc tak, a tu jeszcze trzeba było łożysko urodzić, poopatrywać jakieś drobne urazy (krocze ochronione, ale miałam szwy na śluzówce). Położne odnotowały wszystko (4:27, wody następowe zielone), próbowały ze mnie zmyć tą Zosiową kupę, no ale jak już było po wszystkim, sama dałam radę iść pod prysznic. Byłam oczywiście szczęśliwa, dumna i cały czas przekonana, że zaraz przyniosą mi Zosię, a jednocześnie czułam, że wszystko jest nie tak, miało być inaczej, mieliśmy być razem, tulić się, cieszyć sobą...
Mąż co jakiś czas zaglądał, oczy miał coraz bardziej przerażone, i relacjonował, że podali jej tlen, a potem zabrali do inkubatora... Neonatolog też zaglądała, też przerażona, robiła wywiad o ciąży, czy infekcje itd, a ja tylko, kiedy mi przywiozą dziecko. "Na razie nie, musi pobyć w inkubatorze". Jakiś czas byłam potem na sali całkiem sama, mąż przy Zosi, a położna się ogarniała po wykonanej pracy, potem przyszła do mnie z herbatą, pocieszała, że pewnie za kilka godzin przywiozą mi Zosię... Ech, ciężko mi to wspominać, te kilka godzin po porodzie były jak jakiś zły sen, jakby nagle komedia romantyczna się przerodziła w mroczny thriller :( Najgorsze było, jak leżałam tam sama, nie wiedziałam, co się dzieje, dopiero po jakimś czasie nabrałam sił, żeby doczłapać się do inkubatora, leżała tam biedna moja kruszynka, a ja nie mogłam jej przytulić... Potem trochę przysypiałam, coś tam zjadłam, mąż jak zombie biegał do Zosi, w końcu weszła neonatolog, ja szczęśliwa, bo myślałam, że z wiadomością, że z Zosią już OK i mi ją przywiozą... Ale okazało się, że zabierają ją karetką do innego szpitala i potrzebują mojej zgody. Zgodziłam się, oczywiście, ze łzami w oczach...

Potem już wszystko potoczyło się błyskawicznie, Zosia w karetce, mąż w aucie pojechał za nią, ja załatwiłam sobie wypis, spakowałam się i czekałam, aż mąż po mnie przyjedzie, i już razem pojechaliśmy do tego drugiego szpitala przez całe miasto. Cud, że nie doszło do wypadku, bo był tak zmęczony, że ledwo kontaktował, a ja siedziałam tak trochę boczkiem, więc też do prowadzenia się nie nadawałam... Potem ten szpital, ale to już inna historia, najważniejsze, że skończyła się pomyślnie po tygodniu, kiedy to zabraliśmy Zosię wreszcie do domu.

Uff... jak ktoś dobrnął do końca, to niech już otrze łzy :)

Mam strasznie mieszane uczucia co do porodu, wszystko było super, mimo tego bólu i zmęczenia, gdyby nie to zakończenie. Do dziś nie wiem, czemu się tak stało, ale przyznam, że mam lekką traumę. Z jednej strony, chciałabym jeszcze kiedyś to przeżyć, z drugiej - bałabym się, że skończy się znowu nie tak.

Jeszcze jedno: na początku porodu położna stwierdziła, że jestem do tego stworzona i następne rodzę w domu. Naprawdę chciałam tego wcześniej, ale po moich przeżyciach nigdy bym się nie zdecydowała...
_________________
hxxp://www.suwaczki.com/]

hxxp://kie-lbie-we-lbie.blogspot.com/
hxxp://wegeblw.pl/
 
 
Mamamagda 

Dołączyła: 14 Mar 2012
Posty: 707
Skąd: Kraków
Wysłany: 2014-11-25, 10:02   

panikanka i zlotooka, cudowne opisy, cudowne porody.
Oczywiscie ocieram łzy...ze wzruszenia i troche z zadrosci... Ze nie moglam tego przeżyć, poczuć tego bolu, tego uczucia ze to ja, JA to moje dziecko ukochane wydałam na świat a nie ze ktos je ze mnie wyciągnął po rozcieciu mi brzucha.
I tak najwazniejsze ze to moje dziecko całe i zdrowe jest z nami i ciuma cycusia juz ponad godzine spiac sobie slodko :-)
Moze kiedys opisze moje przeżycia, moze lepiej sie z nimi uporam?
_________________
Nawet świnka może wejść na drzewo kiedy jest chwalona.

hxxp://www.suwaczki.com/]
 
 
panikanka 


Pomogła: 3 razy
Dołączyła: 24 Mar 2012
Posty: 888
Skąd: Toronto
Wysłany: 2014-11-25, 10:07   

Dziękuję za komentarze :-) Fajnie, że mogłam się z wami podzielić wspomnieniami. Przed porodem przerobiłam chyba cały ten wątek, tak mi się fajnie czytało wspomnienia porodowe i te pogodne i te smutne, bardzo mi to pomogło przetrwać końcówkę ciąży...

jaskrawa napisał/a:
Kurde, żeby mi się trzeciego nie zachciało, bo gonię już w piętkę.

jaskrawa napisał/a:
Mój też WIDZIAŁ
:-D :-D :mryellow: :mryellow:
jaskrawa, skoro twój pierwszy poród był taki podobny, to plizz powiedz mi w wolnej chwili jak to było z drugim. Tak wiesz z czystej ciekawości, nie żeby ten teges od razu :mrgreen: :mrgreen:

Lady_Bird napisał/a:
ps. Mam nadzieję, że za jakiś czas znowu tu napiszesz, bo fajnie się Ciebie czyta.
w planach były conajmniej trzy opisy porodów, no ale ekhem, daj się wykurować i zapomnieć o tym bóóóólu ;-) Może za jakieś 5 lat...

amylee napisał/a:
Ale chyba nie mam wyjscia
no raczej! ciąża ci się nie wchłonie ]:-> ]:-> spoko, będzie fajnie :-D

Alexa napisał/a:
a mnie twoja relacja, choć bardzo naturalistyczna i momentami pełna grozy i napięcia jeszcze bardziej utwierdziła w mym pragnieniu, żeby urodzić jak natura chciała.
bardzo się cieszę :-D

Zlotooka, rzeczywiście dość podobne mamy przeżycia. Bidulo, aż się popłakałam jak czytałam końcówkę Twojego porodu, straszne to jak zabierają dziecko, ja miałam go z pół godziny na klacie, a potem od razu mogłam go trzymać za łapę w inkubatorze, po kilku godzinach już mogłam go tulić, a tobie jeszcze wywieźli do innego szpitala... Byłaś bardzo dzielna, od razu wypis i za dzieciem. No ale najważniejsze, że wszystko dobrze się skończyło.
zlotooka napisał/a:
O ja naiwna, zdawało mi się, że już mnie BOLI, na szczęście nie byłam w stanie sobie wyobrazić, jak będzie boleć później
oh, jakie to prawdziwe ]:-> ]:->

zlotooka napisał/a:
Bidaczek nie miał kiedy się napić i zjeść, pamiętam, jak musiał porzucić nadgryzionego banana, na mój okrzyk "ściskać!!!"
:mryellow: to mi też przypomina moje krótkie komendy do męża - woda :!: podnieś :!: on biedny myślał, że jestem na niego zła, a ja tylko tyle byłam w stanie z siebie wykrztusić ;-)

ps. fajny sprzęt - drabinka zwisająca z sufitu, ja prawie cały poród na zwisie, więc by mi się przdała :-)

ah ah ah ten poród... kurde ja się naprawdę ogromnie cieszę, że mogłam tego doświadczyć, nie oddałabym tego przeżycia nikomu :-D :-D :-D Chomika też nie ;-) Moje moje moje ;-)
_________________
hxxp://www.suwaczki.com/]

www.wegeblw.pl
www.zdrowieodkuchni.info
 
 
panikanka 


Pomogła: 3 razy
Dołączyła: 24 Mar 2012
Posty: 888
Skąd: Toronto
Wysłany: 2014-11-25, 10:26   

Mamamagda napisał/a:
Ze nie moglam tego przeżyć, poczuć tego bolu, tego uczucia ze to ja, JA to moje dziecko ukochane wydałam na świat a nie ze ktos je ze mnie wyciągnął po rozcieciu mi brzucha.
Mamamagda, ja nie wiem jak przebiegał Twój poród, ale wiesz, ja byłam kiedyś super negatywnie nastawiona do CC, ale kiedyś tu na forum przeczytałam mądrą opinię, że poród jest po to, żeby wydać na świat zdrowe dziecko i jeśli cc jest konieczne, to trzeba się cieszyć ze istnieje taka możliwość. No bo chyba nie robiłaś sobie cesarki na życzenie w 8 miesiącu ciąży, żeby rozstępów się nie nabawić w 9? ;-) ;-) Jak to podobno robią piękni i bogaci w New York City ;-)
Masz super córcię :-D
_________________
hxxp://www.suwaczki.com/]

www.wegeblw.pl
www.zdrowieodkuchni.info
 
 
kml 

Pomogła: 5 razy
Dołączyła: 21 Sie 2013
Posty: 2181
Skąd: Śląsk
Wysłany: 2014-11-25, 10:34   

zlotooka podziwiam :-)
_________________
hxxp://www.suwaczek.pl/]
 
 
Martuś 


Pomogła: 73 razy
Dołączyła: 04 Cze 2007
Posty: 3101
Skąd: Langfuhr
Wysłany: 2014-11-25, 11:31   

Hehe, nie chce mi się wierzyc, że założylam ten wątek 7 lat temu, nic nie wiedząc o porodzie ;)
Fajnie, że się dziewczyny podzieliłyście.
panikanka napisał/a:
Ja nie wiem jak rodzą delikatne kobiety... Bo mi się wydaje, że trzeba być trochę zwierzęciem, żeby przeżyć to i nie mieć traumy :idea:

Tak samo, jak te mniej delikatne ;) W takiej chwili to chyba nie ma dużego znaczenia, ja jestem kompletnie nieodporna na ból, boję się pobierania krwi, ale chciałam bardzo urodzic naturalnie i bez znieczulenia, i mimo, ze też poród rozkręcał mi się dwa dni, miałam straszne bóle krzyżowe i długą fazę parcia, to przeżyłam to jakoś i nie mam po latach żadnej traumy, nie wspominam obezwładniajacego bólu, jedynie parę fragmentów związanych z personelem wspominam z mieszanymi uczuciami (bo technicznie było'po ludzku', w innym szpitalu pewnie by mi dawno cesarkę zrobili).
_________________
hxxp://alterna-tickers.com]
hxxp://alterna-tickers.com]
 
 
koralina1987 

Dołączyła: 28 Wrz 2013
Posty: 937
Wysłany: 2014-11-25, 14:59   

zlotooka, piekny opis, koncówka tak dobrze mi znana tylko ze ja nie umeczylam sie nic a nic i nie zamienilabym mojej cesarki na naturalny poród nawet za milion dolarów. Nikogo do cc nie bede namawiac bo wiadomo co natura to natura i z tym nie ma co dyskutowac, ale osobiscie przestałam upatrywac w porodzie jakichs magicznych chwil, co mi z pieknego porodu przy muzyce i swiecach jak i tak w tym wszystki najwazniejsze jest zdrowie dziecka, u nas 3 niezaleznych ginekologow orzekło ze porod silami natury moglby sie skonczyc dla Lili bardzo zle, mimo calej ciazy wzorowej, swietnych wyników, 3 badan prenatlanych... dlatego kocham medycyne za ciecie. Amen.
_________________
hxxp://www.suwaczki.com/]

hxxp://www.suwaczek.pl/]

Zapraszam - hxxp://quchniawege.blogspot.com/
 
 
jaskrawa 

Pomogła: 19 razy
Dołączyła: 21 Lip 2011
Posty: 2217
Skąd: Międzyborów
Wysłany: 2014-11-25, 15:04   

panikanka napisał/a:
, to plizz powiedz mi w wolnej chwili jak to było z drugim. Tak wiesz z czystej ciekawości, nie żeby ten teges od razu :mrgreen: :mrgreen:

Drugi opisałam na WD, zaraz Ci linkę rzucę :)
hxxp://wegedzieciak.pl/viewtopic.php?t=2002&postdays=0&postorder=asc&start=1575

złotooka, już sobie zęby ostrzę na lekturę Twojego porodu :D , ale teraz lecę po młodą do przedszko.
_________________
hxxp://dzieciory.pl]dzieciory.pl - trochę niecenzuralny blog o dzieciorach
--
hxxp://www.suwaczki.com/]
hxxp://www.suwaczki.com/]
 
 
zlotooka 


Pomogła: 6 razy
Dołączyła: 18 Kwi 2013
Posty: 1849
Skąd: Łódź
Wysłany: 2014-11-25, 17:48   

panikanka napisał/a:
to mi też przypomina moje krótkie komendy do męża - woda podnieś on biedny myślał, że jestem na niego zła, a ja tylko tyle byłam w stanie z siebie wykrztusić

A mój twierdzi, że zachowywałam się jak zwierzę. Pewnie dlatego taki przerażony był :mryellow:

kml napisał/a:
zlotooka podziwiam

Tak szczerze, to ja siebie też :-P

koralina1987 napisał/a:
osobiscie przestałam upatrywac w porodzie jakichs magicznych chwil, co mi z pieknego porodu przy muzyce i swiecach jak i tak w tym wszystki najwazniejsze jest zdrowie dziecka

Masz rację oczywiście... Mnie też nachodzą czasem myślówy, "co by było gdyby", chociaż u mnie żadnych wskazań do cc nie było, a tu bach! zamartwica urodzeniowa, nie wiadomo skąd :roll:
Ale jednak poród to było doświadczenie, którego, jak panikanka, nikomu bym nie oddała i cieszę się, że to przeżyłam... Jednak za drugim razem pewnie będę 500 razy pytać ginów, czy oby nie lepiej mieć cc :-/

jaskrawa, a Ty może byś się pochwaliła Jasiolem na Pędrakach, coooo :?: :?: :?:
_________________
hxxp://www.suwaczki.com/]

hxxp://kie-lbie-we-lbie.blogspot.com/
hxxp://wegeblw.pl/
 
 
Mamamagda 

Dołączyła: 14 Mar 2012
Posty: 707
Skąd: Kraków
Wysłany: 2014-11-25, 17:55   

panikanka, dzieki za dobry cytat :-)
Of korsik ze cc mialam niespodziewanie, w planach był super hiper mega naturalny porod bez lekarza. Cala ciaza idealna, wyniki piekne, a tu nagle klops.
Ale dzidzia cala i zdrowa, tylko malenka ;-)
A teraz taka panna :-)
_________________
Nawet świnka może wejść na drzewo kiedy jest chwalona.

hxxp://www.suwaczki.com/]
Ostatnio zmieniony przez Mamamagda 2014-11-26, 13:43, w całości zmieniany 1 raz  
 
 
Paulis 


Pomogła: 1 raz
Dołączyła: 16 Mar 2013
Posty: 840
Skąd: KRK
Wysłany: 2014-11-25, 19:13   

panikanka, złotooka dzięki dziewczyny za kolejne cudowne opisy, a Tobie Martus za założenie tego wątku :-)
Mnie on bardzo pomógł przed i po porodzie :-)

Panikanka Twój opis to prawdziwy dreszczowiec, ale przy tym bardzo wzruszający. Dzielna byłaś bardzo i przytomna mimo wszystko.

Złotooka Ty także kobieto pokazałaś siłę no i to, co przeżyłaś po narodzinach Zosi, jak się zebrałąś w sobie i zaczęłaś działaś to było niesamowite.

Mamamagda,

A Ty gdzie rodziłaś?
_________________
hxxp://lilypie.com]

hxxp://straznik.dieta.pl/]
 
 
jaskrawa 

Pomogła: 19 razy
Dołączyła: 21 Lip 2011
Posty: 2217
Skąd: Międzyborów
Wysłany: 2014-11-25, 19:20   

złotooka, spoko, bardzo chętnie, może dziś w nocy :D .
wybaczcie, że ostatnio się nie pojawiam, ale, jak pisałam, bardzo cienko z czasem stoję od kiedy zaczęłam pracować w domu. i po prostu nie wchodzę na forum, mimo że bym chciała, ale wiem, że jeśli wejdę, to z wątku na wątek "stracę" zbyt wiele czasu, więc wolę w ogóle tu nie zaglądać :D .
no ale czasem muszę :)
_________________
hxxp://dzieciory.pl]dzieciory.pl - trochę niecenzuralny blog o dzieciorach
--
hxxp://www.suwaczki.com/]
hxxp://www.suwaczki.com/]
 
 
Mamamagda 

Dołączyła: 14 Mar 2012
Posty: 707
Skąd: Kraków
Wysłany: 2014-11-25, 19:29   

Paulis, rodziłam na Kopernika, ale planowałam w Rydygierze w trybie Domu Narodzin.
_________________
Nawet świnka może wejść na drzewo kiedy jest chwalona.

hxxp://www.suwaczki.com/]
 
 
Lily 


Pomogła: 425 razy
Dołączyła: 04 Cze 2007
Posty: 18041
Wysłany: 2014-11-25, 19:44   

Mamamagda napisał/a:
Paulis, rodziłam na Kopernika, ale planowałam w Rydygierze w trybie Domu Narodzin.

Dalej jest tam okropnie, ciasno i wszędzie łażą obcy ludzie? :P
_________________
hxxp://www.wegetarianskiblog.blox.pl]Blog wegetariańskihttp://www.zielonastrona.blogspot.com], blog mniej wegetariański
 
 
amylee 

Pomogła: 2 razy
Dołączyła: 21 Lip 2014
Posty: 1180
Skąd: Łódź
Wysłany: 2014-11-25, 20:45   

Mamamagda, po raz kolejny musze napisac, ze Maja jest boska :-)
_________________
hxxp://www.suwaczki.com/]
 
 
jaskrawa 

Pomogła: 19 razy
Dołączyła: 21 Lip 2011
Posty: 2217
Skąd: Międzyborów
Wysłany: 2014-11-26, 08:12   

złotooka, przeczytałam :)
rany, niezła akcja. kurczę, rozpadam się, czytając takie kawałki. ból, niesamowity ból, a rodząca jeszcze myśli o mężu :D :D. byliście bardzo dzielni, wieeeem, co to krzyżowe, eh, dają popalić, co? świetny opis, bo gdy czytałam, to prawie je znowu poczułam :D
ale przy okazji dwa "mity" obalę - ja miałam mega zgagę w obu ciążach, a dzidziusie blondaski z niewielką ilością włosków :)
a co do skurczy "krzyżowych", to u mnie nie były one wcale takie "nieskuteczne", więc to tempo rozwierania nie zależy raczej od ich rodzaju. fakt, że nie rodziłam jakoś super szybko, ale raczej średniej długości miałam poród - tzn. głownie o drugim mówię.
_________________
hxxp://dzieciory.pl]dzieciory.pl - trochę niecenzuralny blog o dzieciorach
--
hxxp://www.suwaczki.com/]
hxxp://www.suwaczki.com/]
 
 
Veronique 


Pomogła: 3 razy
Dołączyła: 14 Lis 2014
Posty: 922
Skąd: Tübingen
Wysłany: 2014-11-26, 10:35   

Ja także się dołączę do opowieści porodowych. Słowami mojego lekarza moge określić moj porod jako "very pleasent delivery" :) Gdy zaszłam w ciążę (w pewnym sensie niespodziankę, ale bardzo chcianą) mieszkaliśmy jeszcze w Paryżu, w mieście gdzie poznaliśmy się i zakochaliśmy w sobie. Cała ciąża przebiegła śpiewająco, czułam sie świetnie, nie miałam żadnych przykrych dolegliwości, byłam szczęśliwa i czułam sie piękna o czym czesto informował mnie moj partner. Nie przestałam ćwiczyć pilatesu i pływać: 2 razy w tygodniu przepływałam 1,5 km. Byłam w doskonałej formie, nie bałam sie porodu i mówiłam o tym otwarcie. Wielu dziwnie na mnie patrzyło, tak jakby myśleli, że jestem naiwna i nie wiem o czym mowię, nawet moj pierwszy ginekolog zapytał czy jestem masochistką gdy oznajmiłam, że chciałabym rodzic bez znieczulenia. Moja lekarka ogólna z kolei powiedziała, ze moje pokolenie jest na takie porody nie przygotowane, nie odporne - nie to co nasze matki czy babki. A ja powtarzałam, że ból porodowy to bol fizjologiczny, nie patologiczny, nie chorobowy więc skoro natura tak to zaprogramowała to trzeba jej sie poddać! Dodam, że we Francji właściwie ponad 90 procent porodów odbywa sie tutaj z ZZO, te pozostałe 10 procent to wieloródki wpadające w ostatniej chwili na porodowkę i "szalone cudzoziemki" jak np. ja. Na porodówkach istnieje pewna niechęć do kobiet, które nie chcą znieczulenia - to te co bedą krzyczeć, robić hałas i awantury. Ale wracajac do mojej historii...aktywnie spędzałam czas, chodziłam z partnerem do szkoły rodzenia, wybrałam szpital w którym położne ponoć są pro porodom naturalnym i pomagają przy karmieniu piersią (we Francji to nie jest w dobrym guście karmić piersią), wszystko było super, aż pewnego dnia moj ukochany oznajmił, że ma świetną propozycje pracy w...Budapeszcie....i tak nie wchodząc w szczegóły (bo nigdy nie dojdę do sedna tej historii) zdecydowaliśmy się gdy byłam w 7 miesiącu ciąży przeprowadzić przejeżdżając samochodem z naszym małym majdanem 1500 km. Zajęło nam to kilka dni, ale uwierzcie mi, ta podróż nie była męcząca jak mogłoby się wydawać...mała chroniona w moim brzuszku aktywnie nam towarzyszyła, kopiąc i komunikując sie z nami zawzięcie.
Moj nowy lekarz w Budapeszcie, okazał sie rewelacyjny, zachęcał do dalszej aktywności fizycznej i z uwagą wysłuchał moich życzeń jeśli chodzi o poród, najważniejsze z nich to jak najmniejsza ingerencja medyczna przy jak największej naturalności i spokoju. Ponieważ był to moj pierwszy poród, i do tego w obcym kraju, którego jezyk nie przypomina żadnego innego znanego mi do tej pory (węgierski sic!!) nie myślałam o porodzie w domu, wybraliśmy prywatną klinikę, która zapewniała intymne warunki, przyciemnione światło, dużą wannę i osobny pokój po porodzie, zwiedzając to miejsce czułam ze bedziemy tu bezpieczne...
Tydzień przed wyznaczonym terminem 15 kwietnia, pojechałam jak zwykle na basen, jak zwykle przeplynełam swój dystans i jak zwykle wykonałam kilka ćwiczeń wzmacniajacych i rozciagających. Wróciłam do domu, położyliśmy sie o 9, z zamiarem obejrzenia w łóżku kolejnego odcinka "Game of thrones", zapaliliśmy świece...poczułam sie bardzo zmęczona i zasnęłam w połowie. Obudził mnie delikatny ból, nie byłam pewna czy to skurcz czy muśnięcie główki dziecka o szyjkę macicy (takie miałam wrażenie), powtórzyło sie to kilka razy, potem ucichło i zasnęłam spokojnie czując delikatne ruchy mojego maleństwa. Ciekawe jest, że ruchy naszej córeczki nigdy nie przeszkadzały mi zasnąć, nawet te intesywne, raczej mnie uspokajaly i tuliły do snu.
Obudziłam się rano, wypoczęta i uśmiechnięta. Delikatne muśnięcia zaczęły się powtarzać, mimo wszystko zignorowałam je i przyszykowałam się na lekcję niemieckiego (jak co środę rano) na którą zawiózł mnie mąż. Podczas zajęć muśnięcia dalej pojawiały się ale ja wciąż bardziej koncentrowałam sie na lekcji. Po zakończeniu poszłam piechotą do domu, zatrzymując sie w pobliskiej lodziarni, ponieważ była dopiero 10 rano i dopiero otwierali musiałam poczekać pól godziny. Obserwowałam jak przekładano masy lodowe do pojemników i rozmyślalam czy nasza Danika też będzie lubiła lody tak jak ja. Kupiłam lody orzechowe i poszłam do domu. Położyłam się w sypialni, zajadając się lodami i rozmawiając przez internet z moją przyjaciółką. Zapytałam ją, co to może być te muśnięcia, zbliżała się godzina 12 a ja zaczełam się zastanawiać czy to może być początek porodu. Obie nie byłyśmy pewne...:) ( a ona doświadczona juz matka). Napisałam e-maila do mojej położnej opisując "moje muśnięcia", które były już nieco intensywniejsze, ale wciąż nie byłam pewna czy to poród czy może skurcze przepowiadajace. Około 13:00 zmierzylam odstępy, co 10 minut, bol był powiedzmy 4-5/10, postanowiłam zadzwonić co męża i powiedziałam mu, że nie jestem pewna, ale że chyba sie zaczęło. Mąż pojawił się po 10 min w domu. Około 14 zadzwoniliśmy do położnej, ktora powiedziała aby przyjechać do kliniki na 16:00...tak tez uczyniliśmy ale najpierw zaczęłam sie szykować, na prawdę zadziwiające rzeczy miały wtedy dla mnie znaczenie, oprócz prysznica zadbalam o odpowiednią fryzurę, delikatny makijaz, prasowalam ulubioną sukienkę, chyba chciałam być piękna i gotowa na przyjęcie naszej córeczki. O 15-stej byłam juz pewna, ze to nie skurcze przepowiadajace...do kliniki mieliśmy 25 km, mąż prowadził bardzo ostrożnie i delikatnie a ja koncentrowałam sie podczas nadchodzących skurczów (juz co 3 minuty) aby spokojnie oddychać, rozluzniac ciało i poddawać sie temu co sie dzieje. Ponoć na zewnątrz byłam oazą spokoju jednak w środku czułam sie jakbym wskoczyła do górskiego strumienia, ktory porwał mnie swym prądem i z impetem ciągnął w dół rzeki a jedynym rozwiązaniem w tej sytuacji było poddać się temu czekając na szczęśliwe rozwiazanie. Dojechaliśmy około 16-stej, podczas skurczów wygodnie mi było "spadać na cztery łapy" na podłogę i tak robiłam. Moja położna podczas badania stwierdziła 6 cm rozwarcia - była zdziwiona. Dostałam koszulę do porodu, ktora dosc żwawo załozylam. Tímea - położna rownież oznajmiła, ze przebiją pęcherz i poszła zadzwonić po mojego lekarza. W tej chwili chlusnely wody, wydaje mi sie, ze odszedł czop (krew, sluz - niezbyt apetycznie to wyglądało). Położna wchodząc do sali w ktorej byłam badana zrobiła duże oczy a ja przepraszalam za bałagan na podłodze ;) Moj partner zaprowadził mnie do sali gdzie mieliśmy rodzić, położna poprosiła o wejście na fotel do rodzenia, podłączyła nas do KTG - powiedziała ze podczas skurczów lekko spada tętno Daniki i ze najprawdopodobniej ma pępowinę wokół szyi, ale zeby sie tym nie martwić - bo tętno spada tylko delikatnie ale mimo wszystko z wejściem do wanny poczekamy na lekarza. Ja jej słuchałam jak wyroczni, do porodu podeszłam zadaniowo i stwierdziłam, ze nie bede panikować - spokój jest najważniejszy. Brzmi to troche dziwnie, ale dokładnie tak było. Lekarz wpadł chwile potem, z uśmiechem (on w ogóle jest bardzo delikatny, uśmiechnięty i bardzo wolno mowi akcentując każde słowo) - zgodził sie na wannę, w ktorej przesiedziałam sama nie wiem ile - ale większość porodu - bo od przyjazdu do kliniki wszystko trwało w sumie dokładnie 2 godziny i 1-ną minutę, wiec podejrzewam ze w wannie byłam moze z godzinę? Musze przyznać ze po wejściu do wanny juz nie było wesoło, bol był mega intensywny, na skurczach potrafiłam tylko zamykać oczy i głęboko oddychać, moj H siedział obok i w przerwach od skurczów prowadziliśmy dyskusje na rożne tematy, wiem, ze nachodziły mnie durnowate myśli, ze ten bol zostawi we mnie traumę na całe zycie, ze jak ja bede kochać nasze dziecko, ze to pierwsze i ostatnie itd :) ...po pol godzinie Timea - położna - stwierdzila 8 cm, kolejne pol - 10 i powiedziała, ze jesli mam ochote przeć to żebym sobie parła. I poszła. Tak po prostu. Ja nie bardzo miałam na to ochote to raz a dwa troche blokowala mnie głowa, jakos cieżko mi było sobie wyobrazic ze mała przeciska sie przez "to wszystko". No ale podeszlam do tematu naukowo, moj maż - naukowiec zreszta zaczął mi "logicznie" mowić - skoro 10 cm jest, to sa warunki na to by dziecko zaczęło sie przemieszczać w dół, wiec moze sobie przyj? No to sobie parlam - ale miałam wrazenie ze to jeszcze nie teraz powinnam. Dla mnie tez najgorsze były parte, czułam ze wolałam sie jeszcze rozluzniac...no nic, pokornie parlam ile wlezie. Co jakis czas Timea robiła KTG i zaglądał lekarz, Al Bundi jak go z mężem nazywamy - bo tak troche wyglada. Po kolejnym "partym" powiedział - gdy minie kolejny skurcz to zapraszam na fotel i za 15 minut Wasza córeczka bedzie z Wami. Troche dowcipnie (ja na prawdę uśmiechalam sie miedzy skurczami partymi) zapytałam czy mała nie wypadnie podczas marszu z wanny na fotel? Lekarz rownież sie uśmiechnął i powiedział, ze jest dobrym bramkarzem i ze gdyby tak sie stało - bardzo by sie cieszył ale to nie takie proste ;) . Po czym powiedział, ze jesli uśmiecham sie miedzy skurczami to jest na prawdę dobrze.
Dokustykalismy z mężem do fotela, jeszcze usiadłam na piłkę na kilka minut, mój H. klęczał przed nami, ja go tulilam z trakcie skurczów, on nami ruszał, to był najbardziej bolesny ale tez najpiękniejszy moment całego porodu, rodziłam tulac sie i wisząc na moim ukochanym. Potem wdrapalam sie na fotel i parlam, H. Stał za mną/obok (nie wiem) i tulil cały moj tulow. Lekarz zapytał nieśmiało czy zgadzam sie na nacięcie i ze oboje z położna wiedza, ze nie tego chciałam ale ze nie widza innej możliwości, zaufalam, miałam dosc tego bólu, ktory był juz mega intensywny i chciałam zeby Danika była z nami, wiec na kolejnym skurczu zastrzyk, nacięcie, parcie i o 18:01 nasz skarb był z nami, położyli mi ja na piersi od razu, H. przecial pępowinę. Mała wydawała rożne dźwięki, nie krzyczała za bardzo (dopiero pózniej podczas badania kiedy towarzyszył jej tata, nagrywał ja na kamerę i mówił głośniej!). Mała zaczela jak kangurek przemieszczac sie w stronę piersi. I zaczela ssac! To był właściwie odlot totalny. Bol minął jak ręka odjął, była cieplutka, umazana, i zaczynała otwierać oczy wydając kwekajace dzwieki. Zakochalam sie z niej. Obawy z wanny oazaly sie niedorzeczne. Po jakimś czasie mała udała sie z tata na badania - dostała 9 ze względu na blade rączki i stopki - przez tę pępowinę piekielna. Lekarz jeszcze dodał ze jest super silna. Podczas badania małej Al Bundi mnie zszywal, mówił ze to było "very pleasent delivery" - ja wtedy tak na to nie patrzyłam ale z perspektywy czasu zgadzam sie z nim. Dostałam tez komplement ze za 2 tygodnie nie bedzie widac śladu na moim brzuchu po ciazy - miał kolejny raz racje nasz Al Bundi. Podkreślał to "very pleasent delivery" jeszcze na każdym kroku, gdy mnie widział na oddziale i potem na wizycie kontrolnej w 6 tygodniu po. Potem przejechaliśmy do naszego pokoju w trójkę, ja na wózku, mimo ze chciałam sama praktycznie przebiec z mała, byłam na chaju adrenalinowym, banan na twarzy, to jednak Tímea usadziła mnie na wózku, bylysmy cały czas razem, mała spała, ja nie mogłam zmrozyc oka, około 23:00 pielęgniarka powiedziała - "wezmę ja choc na dwie godzinki", ja nie chciałam ale w końcu zawiozła ja do sali obok a ja i tak nie spałam i podreptałam tam by ja z powrotem do siebie wziąć. Karmienie przyszło jakos samo naturalnie, pamietam tez ze na drugi dzien wiele maluchów sie darlo na oddziale a nasza mała jadła i spała. Oczywiście sie martwiłam czy to normalne - zamiast sie cieszyć. I tak jej zostało do 4 miesiąca praktycznie jadła i spała z przerwami na uśmiechy....teraz jest bardziej aktywna ale dalej super grzeczna i roześmiana.
Miałam duzo szczęścia w tym wszystkim ale tez wierze, ze moje mega pozytywne nastawienie i w ogóle moja aż do przesady optymistyczna natura do porodu bardzo pomogły.

Zastanawiam sie tylko nad tymi partymi, czemu nie czułam do konca ze chce przeć skoro miałam juz 10 cm rozwarcia? Któraś z Was tak miała? Moze jakbym się dalej luzowala, oddychala - tak czułam wtedy ze byłoby lepiej, to mała by tak jakos sie "wyslizgnela" sama bez potrzeby nacinania?

A jesli chodzi o fotki malej, z przyjemnością bym sie nimi pochwaliła, jednak z H. uważamy internet za diabelski wynalazek, ze nie zamieszczamy nigdzie jej fotek, bo raz zamieszczone zdjecie juz nigdy nie zniknie a mała na razie nie moze wyrazić własnej opinii czy się na to zgadza czy nie. Ale zapewniam, ze jest piękna :)
_________________
hxxp://www.maluchy.pl]

hxxp://www.maluchy.pl]

Anyone who doesn't go crazy can't be normal.
 
 
Kat... 


Pomogła: 72 razy
Dołączyła: 03 Sty 2009
Posty: 4347
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2014-11-26, 11:47   

Veronique napisał/a:

Zastanawiam sie tylko nad tymi partymi, czemu nie czułam do konca ze chce przeć skoro miałam juz 10 cm rozwarcia? Któraś z Was tak miała? Moze jakbym się dalej luzowala, oddychala - tak czułam wtedy ze byłoby lepiej, to mała by tak jakos sie "wyslizgnela" sama bez potrzeby nacinania?
myślałam o tym kiedyś i wydaje mi się, że to jest trochę tak jak z wybacz porównanie- wypychaniem stolca podczas zaparcia. Jeśli jest jakby za wcześnie i wypierasz mocno, to może coś tam popękać, jest ogólnie nieprzyjemnie. Ale jeśli poczekasz dosłownie do ostatniej chwili i tylko lekko pomożesz, to się wyślizgnie prawie sam. Ja parłam, słuchając położnej ale były tez momenty, w których prosiła o powstrzymanie. Zastanawia mnie czy gdyby nie przeć na siłę, tylko popierać wsłuchując się w organizm, obrażenia w kroczu byłyby mniejsze? Sprawdzę przy kolejnym. Chociaż biorąc pod uwagę poprzedni poród, nie wiem czy kolejny nie wyglądałby jak u Monty Pythona przy kichnięciu ;-)

Strasznie dzielne byłyście dziewczyny. Wszystkie opisy są bardzo wzruszające :-)
_________________
<img src="hxxp://alterna-tickers.com/tickers/generated_tickers/d/drq9l8b04.png" border="0" alt="AlternaTickers - Cool, free Web tickers">
<img src="hxxp://alterna-tickers.com/tickers/generated_tickers/n/nxoasmhk1.png" border="0" alt="AlternaTickers - Cool, free Web tickers">
 
 
Lady_Bird 


Pomogła: 21 razy
Dołączyła: 04 Cze 2007
Posty: 2077
Skąd: Kraków
Wysłany: 2014-11-26, 11:53   

Veronique napisał/a:


Zastanawiam sie tylko nad tymi partymi, czemu nie czułam do konca ze chce przeć skoro miałam juz 10 cm rozwarcia? Któraś z Was tak miała? Moze jakbym się dalej luzowala, oddychala - tak czułam wtedy ze byłoby lepiej, to mała by tak jakos sie "wyslizgnela" sama bez potrzeby nacinania?



Tak, te parte bardzo mnie tym razem bolały. Czułam takie mega bolesne tarcie. Może jakby było więcej śluzu to dziecko by łatwiej "wyszło"?

Piękny opis porodu, przeczytałam jednym tchem. Gratuluję!

I jeszcze złotookiej gratuluję!Kolejna dzielna mama!
_________________
hxxp://www.suwaczki.com/]

<img src="hxxp://lb2f.lilypie.com/uam8p2.png" width="400" height="80" border="0" alt="Lilypie Second Birthday tickers" />

"You can't buy happiness but you can buy a bike and that's pretty close."
 
 
Mamamagda 

Dołączyła: 14 Mar 2012
Posty: 707
Skąd: Kraków
Wysłany: 2014-11-26, 13:46   

Lily, jest dosc okropnie mimo remontu i dobrych warunków. Chociaz w porównaniu z patologia gdzie leżałam 2 dni to Porodowka to luksusy ;-)
Położne były spoko ale ordynator mnie dobijał i mialam ochote ryczeć jak go widzialam. Z nerwow i antypatii ;-)
_________________
Nawet świnka może wejść na drzewo kiedy jest chwalona.

hxxp://www.suwaczki.com/]
 
 
Mamamagda 

Dołączyła: 14 Mar 2012
Posty: 707
Skąd: Kraków
Wysłany: 2014-11-26, 13:48   

Veronique, fajny opis i fajny porod :-)
Taka harmonia od Ciebie bije :-)
Tez jak mowilam ze nie boje sie porodu i bolu to patrzyli jak na wariatkę ;-)
_________________
Nawet świnka może wejść na drzewo kiedy jest chwalona.

hxxp://www.suwaczki.com/]
 
 
Veronique 


Pomogła: 3 razy
Dołączyła: 14 Lis 2014
Posty: 922
Skąd: Tübingen
Wysłany: 2014-11-26, 14:41   

Kat, z tym "porodem jak ze stolcem" ;-) jest chyba dokładnie tak jak mówisz, jedna z moich koleżanek (juz po moim porodzie) powiedziała mi, ze jedna z położnych na jej szkole rodzenia właśnie tak opisała jak przeć, ona to sobie zapamiętała bardzo mocno i bardzo efektywnie faktycznie szło jej potem parcie. Przy drugim mam nadzieje, uda mi sie wykorzystać te wiedzę. Szkoda ze Timea w sumie nie zwróciła na to uwagi, uważam, ze jest dobra położna, była miła, czasem gladzila mi włosy w tej wannie, radziła jak oddychać, z jej twarzy bił spokój a w ostatniej fazie po prostu kazała przeć...no i moze dlatego to cięcie było niby konieczne?

Lady Bird, w ogóle najlepiej to by było jakby dziecko samo pewnego dnia postanowiło sobie sie wyslizgnac, jak na zjeżdżalni basenowej ;)

Tez jestem pod wrażeniem Waszych poprzednich opisów, wszystkie jesteście dzielne! To one mnie zainspirowały zebym w końcu skończyła swoją opowieść, ktora zaczelam pisac chyba 3 tygodnie po, ale potem jakos nie mogłam sie zebrać zeby dokończyć.
Nie do konca jestem w stanie sobie wyobrazic sobie jaki strach ale i jaka przeogromna siła musza towarzyszyć kobiecie, ktora świeżo po porodzie musi podążać za swoim dzieckiem do innego szpitala...zlotooka jestes wielka!
_________________
hxxp://www.maluchy.pl]

hxxp://www.maluchy.pl]

Anyone who doesn't go crazy can't be normal.
 
 
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików na tym forum
Możesz ściągać załączniki na tym forum
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  

Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group
Strona wygenerowana w 1,52 sekundy. Zapytań do SQL: 12