padma
Pomogła: 13 razy Dołączyła: 18 Maj 2009 Posty: 491 Skąd: Dublin, Ireland
|
Wysłany: 2010-03-11, 10:53 Dziecięce gułagi
|
|
|
Ocalony z piekła dzieci
hxxp://wiadomosci.onet.pl/1602734,720,1,kioskart.html
Dziecięce gułagi w Rosji miały odejść do przeszłości
Mimo to w rosyjskich "domach małego dziecka" wciąż przebywa blisko 20 tysięcy niemowlaków, prawie dokładnie tyle samo, co dwadzieścia lat temu. A oto przerażająca historia jednego z takich dzieci.
Był duszny, sobotni poranek w lipcu 1996 roku. Na niebie zbierały się burzowe chmury. Skręciłem z autostrady Moskwa-Kijów w zrytą koleinami drogę. W moskiewskim biurze "Daily Telegraph" zostawiłem artykuł, który musiałem dokończyć tego popołudnia. Byłem na siebie zły, że dałem się namówić żonie: Sarah od miesięcy nękała mnie, żebym napisał o małym chłopcu o imieniu Wania. O wyjątkowym rzekomo dziecku, które okrutnym zrządzeniem losu trafiło do zakładu dla umysłowo chorych.
Moją pasażerką była żarliwa młoda chrześcijanka, Wiktoria, którą poznałem tego samego ranka. Miała być moim przewodnikiem podczas tej wyprawy i przez całą drogę wierciła mi dziurę w brzuchu. "Napiszesz artykuł o Wani, prawda? – pytała z typową dla Rosjan bezpośredniością. – Próbowałam już wszystkiego, by go stamtąd wyciągnąć. Błagałam nawet dyrektora, ale wyrzucił mnie za drzwi. Jesteś ostatnią nadzieją Wani".
Zakład mieścił się w ogromnym gmaszysku, zbudowanym tuż obok XVII-wiecznej cerkwi z walącą się iglicą, z której wyrastały gałęzie. Bramy ośrodka nie były nawet zamknięte – pacjenci i tak nie mieliby gdzie uciec. Gdy weszliśmy, ujrzeliśmy kobiety i mężczyzn z ogolonymi głowami, powłóczących nogami i snujących się po skrawku wyschniętej ziemi.
Wiktoria poprowadziła mnie przez ciemne zakamarki na górę brudnymi, betonowymi schodami, aż stanęliśmy przed zamkniętymi drzwiami z pękniętą szklaną taflą. Wiktoria głośno zapukała. Po dziesięciu minutach drzwi się uchyliły i jakaś wyjątkowo nieuprzejma kobieta kazała nam sobie iść. Wiktoria nie dała jednak za wygraną i weszliśmy do środka.
Gdy otworzyła kolejne drzwi, uderzył nas tak potworny odór uryny, odchodów i niemytego ciała, że aż zakrztusiłem się. Przez jej ramię dostrzegłem całe rzędy nagich dzieci na plastikowych materacach, za wysokimi kratami, niczym zwierzęta w klatkach. Leżały w kałużach własnego moczu i ekskrementów. Niektóre nie mogły się ruszać, a inne bujały się z boku na bok – część z nich biła głowami o oparcia łóżek. Dziecko najbliżej drzwi miało założony prowizoryczny kaftan bezpieczeństwa, a jego pupa wisiała w powietrzu. Jedynym słyszalnym dźwiękiem był wszechogarniający jęk. Nagle zatrzaśnięto mi drzwi tuż przed nosem.
Kilka minut później Wiktoria pojawiła się z małym dzieckiem na rękach. Było zbyt słabe, by podnieść głowę. Jego oczy były mętne. To miał być ten pełen energii sześciolatek opisywany przez Sarę, która pracowała w tym zakładzie jako wolontariuszka i tłumaczka? Wiktoria posadziła go przy stole w poczekalni i zaczęła karmić go czarnymi porzeczkami z tekturowego kubka.
Ledwo żywy chłopczyk zaczął błyskawicznie nabierać sił. Po kilkunastu minutach klęczał już przy oknie, patrzył na deszcz, nazywał mnie "wujkiem Alanem" i prosił, by zabrać go na zewnątrz. To wcale nie była zasługa czarodziejskich porzeczek. Potrzebował jedynie kontaktu z ludźmi. Nie różnił się wcale od mojego własnego syna.
Wcześniej zawsze powtarzałem, że nie ma sensu pisać o sierocińcach – ludzie znają już historie z Rumunii i nie ma tu nic do dodania. Ale oto przede mną siedziało urocze, inteligentne dziecko, które skazano na "stały reżim łóżkowy". Nigdy nie opuściłoby zakładu, poza ostatnią wycieczką do kostnicy mieszczącej się w krypcie zniszczonej cerkwi. Jak to się mogło stać? Musiałem to sprawdzić.
Dowiedziałem się, że Wania urodził się w 1990 roku. Rok później, kiedy upadał komunistyczny Związek Sowiecki, rodzice porzucili go i jego starszą siostrę Olgę, zostawiając ich samych w mieszkaniu. Sąsiedzi musieli wspiąć się i wejść przez okno, by uratować dzieci. Olgę wysłano do sierocińca dla starszych dzieci; Wania trafił do "domu małego dziecka" dla dzieci do lat pięciu. Rodzeństwo straciło ze sobą kontakt na 16 lat.
Wania, który urodził się jako wcześniak, nie spełniał tak zwanych norm rozwojowych. Kiedy skończył dwa lata, lekarze umieścili go w sali dla "nieuleczalnych" – niemych dzieci, które spędzały całe życie w łóżku lub leżały we wspólnych kojcach. Jedno nie ulega wątpliwości: dzieckiem niepełnosprawnym stał się tylko dlatego, że opiekunowie z góry spisali go na straty.
On jednak nie zamierzał się poddawać. Jakimś cudem nauczył się mówić. Przekonał wychowawców, by pozwolili mu siadać przy stole. Zdobył serce Walentyny, najstarszej opiekunki, żony emerytowanego pułkownika radzieckiej armii, która jako jedyna z personelu poznała się na jego inteligencji. Uczyła go wierszy i piosenek z czasów swej młodości i przynosiła mu smakołyki.
Ale Walentyna przychodziła tylko co cztery dni. W pozostałe dni nikt nie rozmawiał z Wanią. By zabić nudę, chłopiec przez długie godziny nasłuchiwał rozmów opiekunów i wyobrażał sobie zewnętrzny świat, którego nigdy nie widział.
Pewnego dnia do jego pokoju przyszła wolontariuszka. Zaczął z nią rozmawiać i kazał jej obiecać, że do niego wróci. Była to Wiktoria. W podobnych okolicznościach poznała go Sarah. W wieku czterech lat Wania miał już doskonale rozwiniętą umiejętność nawiązywania kontaktów, co uratowało mu życie. Pamiętał imiona i rozstając się z ludźmi zawsze mówił: "Będę o tobie myśleć – cały czas". Dzięki temu miał pewność, że jeszcze go odwiedzą.
W lutym 1996 roku stała się jednak rzecz nieprawdopodobna. Do sierocińca przyjechała komisja medyczno-psychologiczna ze Szpitala Psychiatrycznego nr 6, by zbadać dzieci. Wani kazano rozpoznać na obrazkach rzeczy – sygnalizację świetlną, tygrysy i różne rodzaje drzew – których nigdy w życiu nie widział, nawet w ilustrowanych książkach. Pytano go o pojęcia – dni tygodnia, pory roku – których zupełnie nie znał. Jako że prawie nic nie umiał, a do tego nie chodził, komisja orzekła, że jest niewyuczalnym imbecylem, skazując go na spędzenie całego dzieciństwa w zakładzie dla umysłowo chorych. Gdyby udało mu się dożyć osiemnastu lat, przez całe dorosłe życie mieszkałby w przytułku dla starców.
Pracownicy domu małego dziecka wiedzieli, że przeniesienie do zakładu psychiatrycznego w wielu przypadkach jest równoznaczne z wyrokiem śmierci. Nieraz zaledwie po kilku tygodniach dostawali telefon z informacją: "Wasz wychowanek zmarł". Czuli się jednak bezsilni.
Kiedy zabierano Wanię do ośrodka, krzyczał: "Nie zostawiajcie mnie!". Strachliwą dyrektor domu dziecka, która panicznie bała się władz, zaczęły później dręczyć wyrzuty sumienia i było jej wstyd, że do tego dopuściła. Zaczęła błagać Wiktorię i Sarę, by go uratowały.
Gdy napisałem artykuł o Wani, o sprawie zrobiło się na tyle głośno, że wkrótce zamknięto dziecięcy oddział tego zakładu psychiatrycznego. Wania wrócił do domu dziecka.
Od tej pory Wania nieustannie jeździł po szpitalach i sanatoriach, jako że Sarah i Wiktoria starały się zawsze być o krok przed władzami, które chciały umieścić go z powrotem w zamkniętej instytucji. W pewnym momencie wyglądało na to, że zostanie adoptowany, ale rosyjscy decydenci stwarzali tak wiele trudności, że potencjalni rodzice zrezygnowali – akurat kiedy miałem wyjeżdżać wraz z Sarą z Moskwy, by objąć stanowisko korespondenta na Bliskim Wschodzie.
Nigdy nie spodziewaliśmy się, że gdy przyjdzie nam opuszczać Rosję, los Wani wciąż będzie niepewny. Sarah w ostatniej chwili przekonała założyciela pierwszej rosyjskiej organizacji rodzin zastępczych, by wziął do siebie Wanię i uchronił go dzięki temu przed powrotem do zakładu. Potrzeba było jednak kilku tygodni, by załatwić całą papierkową robotę.
Rano w dniu naszego wyjazdu Sarah pojechała, by pożegnać się z Wanią. Siedział na ławce przed domem dziecka. Nagle podeszło do nich amerykańskie małżeństwo z małą dziewczynką, którą właśnie adoptowali. Wysłuchali historii Wani z wielkim zaciekawieniem i oburzeniem. Kierowca otwierał im już drzwi samochodu i pospieszał ich, by wsiadali, ale oni kazali mu zaczekać.
Spośród wszystkich przypadkowych spotkań w życiu Wani, to z początku wydawało się jednym z mniej znaczących. Ale Wania nigdy nie zmarnował szansy, by zawrzeć cenną przyjaźń. Małżeństwo zamieściło w biuletynie swojej parafii w Bethlehem w Pensylwanii ogłoszenie o rosyjskiej sierocie, "inteligentnym, radosnym i miłym chłopcu, którego czeka straszliwa przyszłość". Przeczytała je pewna samotna kobieta, psycholog rozwojowy Paula Lahutsky – której dziadek, noszący to samo nazwisko, wyemigrował w 1914 roku z Rosji – i postanowiła za wszelką cenę adoptować Wanię.
Paula napotkała wiele przeszkód: powiedziano jej, że samotna kobieta nie może adoptować; wmawiano jej też, że Wania "zniknął" i że powinna poszukać innego dziecka. Mimo to nie zrezygnowała. Potem, kiedy przyjechała już do Moskwy, by spotkać się ze swym nowym synem, okazało się, że to nie koniec problemów: Wani nie było w Moskwie. Jego matka zastępcza nie chciała go oddać i uciekła z nim 1600 kilometrów na południe, na Kaukaz.
Nic więc dziwnego, że gdy Wania wreszcie wsiadł z Paulą na pokład samolotu do USA w sierpniu 1999 roku, był mocno zdezorientowany. Ale już trzy miesiące później płynnie mówił po angielsku. Rosyjskiego zapomniał, wypierając go do najgłębszych zakamarków swego umysłu, wraz z innymi wspomnieniami ukradzionego dzieciństwa.
W październiku zeszłego roku spotkałem się z Wanią – a właściwie Johnem, bo tak się teraz nazywa – w restauracji nieopodal Park Avenue w Nowym Jorku. Popijając cappuccino, rozmawialiśmy o jego udanych publicznych wystąpieniach, o wynikach Yankees oraz jego ambicjach związanych z ruchem skautingowym. Chłopiec, którego skazano na stały łóżkowy reżim, dziś jeździ na obozy, nocuje pod namiotem i mimo swej ograniczonej mobilności startuje w biegach na orientację.
Potem wspominaliśmy po raz kolejny historię jego ocalenia z domu dziecka oraz nieoczekiwany splot wydarzeń, który umożliwił mu wyjazd do Ameryki. "To była seria cudów" – powiedział, pokazując swój piękny, amerykański uśmiech pełen białych, zdrowych zębów.
Z tego, co wiem, John jest jedynym dzieckiem skazanym na wegetację w najstraszliwszym kręgu rosyjskiego dziecięcego gułagu, któremu udało się wyjechać za granicę i zacząć nowe życie. John, który właśnie kończy szkołę średnią, ma nadzieję, że napisana przez nas wspólnie książka – "The Boy from Baby House 10" – pomoże Rosjanom, którzy starają się walczyć z tym straszliwym, stalinowskim dziedzictwem. – Modlę się o to, by ta książka przyczyniła się do pokonania okrutnego systemu, który zamyka dzieci za wysokimi murami – mówi. – Marzę o tym, że pewnego dnia wszystkie takie instytucje zostaną zamknięte. Każde dziecko powinno żyć w rodzinie.
Kiedy dziesięć lat po mojej pierwszej wizycie w zakładzie zaczynaliśmy pracę nad wspomnieniami Johna, sądziłem, że dziecięce gułagi już odchodzą do przeszłości. W 2006 roku prezydent Rosji Władimir Putin wezwał do radykalnego ograniczenia liczby małoletnich pacjentów w tych instytucjach. Powszechnie wiadomo, że młodzi dorośli ludzie opuszczający te zakłady najczęściej uzależniają się od alkoholu i narkotyków, parają się prostytucją, trafiają do więzień i żyją dość krótko. Badania pokazują, że umieszczanie małych dzieci w instytucjach poważnie opóźnia ich umysłowy, społeczny, a nawet fizyczny rozwój. Jako że populacja Rosji drastycznie spada, kraj nie może sobie pozwolić na niszczenie życia tak wielu dzieci.
Mimo to w rosyjskich domach małego dziecka wciąż mieszka 18 500 niemowląt, prawie dokładnie tyle samo, co dwadzieścia lat temu, kiedy urodził się John. Według oficjalnych statystyk ONZ w Rosji w instytucjonalnej opiece znajdują się 334 tysiące dzieci w wieku do 17 lat, co oznacza odsetek 25 razy wyższy niż w Wielkiej Brytanii. Niektórzy eksperci twierdzą, że dane te i tak są mocno zaniżone. Organizacja charytatywna EveryChild szacuje rzeczywistą liczbę tych dzieci na 570 tysięcy. A zatem historia Johna, którą bezmyślnie uznałem w 1996 roku za niegodną uwagi, jest dziś bardziej aktualna niż kiedykolwiek.
Alan Philps był moskiewskim korespondentem "Daily Telegraph" w latach 1994-1998. |
_________________
|
|